Często nie docenia się w filmach roli, jaką odgrywa muzyka. W ocenie filmu bierze się pod uwagę przede wszystkim reżyserię, scenariusz i grę aktorską. Tymczasem wystarczy sobie zobaczyć film ze słabą lub po prostu niedopasowaną do fabuły muzyką, żeby przekonać się, jak łatwo kiepską ścieżką dźwiękową zepsuć całą produkcję. A mimo to ludzie nie kojarzą nazwisk kompozytorów muzyki filmowej. Jeśli ktoś jest w stanie wymienić Hornera czy Kilara to i tak już sporo. Często też utożsamia się ścieżkę dźwiękową z piosenką, która leci podczas napisów i promuje film w mediach. Dobra piosenka to ważny element promocji, ale w filmie trwa dwie czy trzy minuty i rzadko ma duże znaczenie dla klimatu całej produkcji. Tymczasem w tle jest mnóstwo muzyki, którą kinomani często przegapiają. Paradoks polega na tym, że właśnie najlepszą filmową muzyką najłatwiej jest przeoczyć. Jest bowiem tak dobrze dopasowana do pozostałych elementów, że nie można odseparować jej od reszty filmu i traktuje się ją jako naturalne tło dla akcji. Często więc zdarza się tak, że im lepszy twórca ścieżki dźwiękowej, tym mniej udaje mu się wypromować samego siebie w świadomości widzów. Kompozytor musi więc pozostać cichym bohaterem, bo zauważa się jego pracę z reguły dopiero wtedy, kiedy coś zrobi źle i muzyka się nie sprawdzi.
Muzyka tworzy wizję

