Filmy rzadko traktuje się dziś jako dobrą szkołę moralności. Zwłaszcza najnowsze, postmodernistyczne kino raczej bawi się wartościami niż próbuje je w jakiś sposób rozpropagować. Wszystko jest tu zaledwie jakąś grą z widzem, żonglerką konwencjami, a postępowanie bohaterów oceniane jest przez pryzmat nowoczesnego świata, z jego płynnymi zasadami i szybkim tempem. Jednak w starym hollywoodzkim kinie było inaczej. Tam bohater był albo dobry, albo zły. Zdarzali się co prawda idealiści tylko udający cyników, ale jednak najczęściej nie tylko obraz był czarno-biały, bo także świat wartości wydawał się jasno określony. Dlatego czasami można zatęsknić za dawnymi filmami, które może i upraszczały złożoną już wtedy rzeczywistość, ale dawały możliwość oderwania się od skomplikowanego świata. Kibicowało się bohaterom pozytywnym, a negatywnym postaciom życzyło się jako najgorzej. Wszystko wydawało się zrozumiałe, a poza tym zawsze pojawiał się w filmie ktoś, kto bronił innych przed złem i na kogo zawsze można było liczyć. Teraz w filmie królują antybohaterowie, a taki punkt widzenia, chociaż ciekawy, nie napawa widza optymizmem. Dobrze jest więc oglądać i nowe, i stare filmy, żeby zachować równowagę między kinowym nihilizmem a idealizmem. To, co pozornie prostsze, może mieć czasem większą wartość.